Jestem ze wsi i jestem z tego dumna.

niedziela, 21 lipca 2013

Eldorado zbieracza

  Przyznam się, że nie dla mnie schludny minimalizm- nie odnajduje się jako wymuskana dama w małej czarnej (i to nie dlatego, że źle mi w czarnym) utrzymująca w nienagannej czystości eleganckie minimalistyczne wnętrza w stonowanych barwach. Jestem potomkiem ludów rolniczo- zbierackich (choć nie udowodniono ich istnienia) o stylu hożej karczmarki i sroczej ciekawości ,a moi przodkowie na pewno(!) pochodzą ze Szkocji. Ja nie poluje i nie najeżdżam zbrojnie. Zbieram. Znoszę. Przechowuje. Wszystko co wpadnie w moje ręce jest zaanektowane na bliżej nie określony cel w bliżej nie określonym czasie. Zbieram kamyczki, ładne wstążeczki, ziółka, zdjęcia, przepisy na smakołyki, szmatki, kwiatki na łące, notatki z planami na przyszłość...Przechowuje smaki chorwackiego wina i słodycz fig z makarskiego targu, zapach drewna z zakładu stolarskiego mojego dziadka i muzykę świerszczy w gorące letnie wieczory...Dom zastawiony wspomnieniami z wycieczek i ozdobnikami, które przestawiam i sezonowo wymieniam, albumy wypchane zdjęciami. Każda rzecz jest potrzebna, jeśli nie dziś, to wrócę do niej jutro....
Niekiedy zabieram się za porządki, ale raczej kończy się na segregowaniu niż wyrzucaniu, żadna sroka nie pozbywa się swoich skarbów. Zresztą fakt posiada dzieci, które w szkole mają lekcje plastyki lub zajęć technicznych nauczył mnie, że nie znasz matko dnia ani godziny, gdy twoja pociecha zażąda w niedzielny wieczór wykałaczek, nakrętek i kolorowej tektury na znaki drogowe lub świątecznej pocztówki na puzzle. Oczywiście na jutro. Dlatego ostatnia wykałaczka wędruje do kuchennej szuflady obok sreberek z cukierków (panele słoneczne stacji kosmicznej) i wstążki z kwiatków (kolaż wiosenny).
  Swoją zbieracką pasję postanowiłam zaspokoić na targach staroci w pobliskiej Dukli, gdzie wybrałyśmy się wspólnie z równie zainteresowaną koleżanką w pierwszą sobotę miesiąca. Stoiska na dziedzińcu muzeum oferowały całą masę staroci często naprawdę wiekowych i oryginalnych w różnych cenach, choć tak na prawdę nic nie rzuciło mnie na kolana. Obok muzeum ciągnie się lokalny targ, który na początku przypomina szmateks na świeżym powietrzu. Oczywiście ciekawość nie pozwoliła nam przejść obojętnie obok i zagłębiając się w świat szmat, kobiałek truskawek i "wszystkiego po 5 zł" doszłyśmy do niewielkiego placyku zastawionego łóżkami polowymi i zasłanego plandekami (ach! zawiało wspomnieniami z początków naszego kapitalizmu), na środku którego stał lekko rdzewiejący bus. Szłyśmy z lekkim oczopląsem, a u stóp naszych ścieliły się wężowym ruchem rury od odkurzaczy, używane rolki, dziecięce wózki i fajansowe figurki. I to było nasze eldorado!
Balansując pomiędzy zdekompletowanym zestawem obiadowym oraz kolekcją dzwonków na procesję Bożego Ciała dopchałyśmy się do rzeczonego busa i pożądliwie rzuciłyśmy się na jego zawartość, którą zawiadywał starszawy osobnik w stylu "podbarowym" wraz ze swoim mrukliwym pomocnikiem o posturze i wyrazie twarzy drwala z baaardzo głuchych, leśnych ostępów  Obowiązuje zasada łap, a potem myśl! Na początek nałożyłam sobie na palce filiżanki, ale w ręce wpadła mi skrzynka o bliżej nie określonym przeznaczeniu i potem poszło już z górki. Gdy po obchodzie stoiska stanęłam z lekkim niepokojem przed jego właścicielem i poprosiłam o podliczenie moich zakupów ten marszcząc czoło zaczął od podliczania kufli -"dwa, cztery, sześć... A bierz Pani wszystko za dwadzieścia!" I tak za dwadzieścia złotych zostałam właścicielką :
skrzynki ( na przybory grillowe mojego męża)
 świecznika (na romantyczne wieczory w altance)

2 filiżanek bez spodeczków (filiżanek nigdy nie za dużo)

wiaderka z krówką (jako pojemnik na sztućce na altankowe imprezy)

4 kufle (wiadomo na co, na zdjęciu trzy, bo z czwartego właśnie korzystam)

2 pojemniki (cukierki i ciasteczka)

butelka Wecka (jako flakonik na kwiaty)

szafka (jeszcze pomyślę)

taca (na wódeczkowe kieliszki)

Koleżanka zakupiła sporą ilość ceramicznych pojemników, które wykorzysta jako osłonki na doniczki, przy czym detal (czyli 2) kosztował 5, a hurt (chyba z osiem)- 10 złotych. Jak widać właściciel tego kramu nie lubi zaprzątać sobie głowy liczeniem i warto kupować dużo! Polecam.
  Ponieważ nie samymi przyjemnościami człowiek żyje postanowiliśmy z mężem za jednym zamachem wykąpać dwa psy. Killer, wiadomo- luzik. Przy Jagusi musieliśmy się mocno napracować, z psia duma została mocno i trwale urażona. Zresztą wcale się nie dziwie gdybym wyglądając jak przysłowiowa mokra kura miała się pokazać publicznie też poczułabym się urażona.




A Nusia, która najczęściej ochoczo towarzyszy nam w ogrodzie, tym razem wolała przeczekać kąpielowy szał drzemiąc w kuchni


poniedziałek, 15 lipca 2013

Prawa natury i rolniczy obłęd

Ilość prac sprawia, że mimo codziennego przyrzekania sobie, że wieczorem zasiądę do komputera, energii starcza mi tylko na przejrzenie poczty bo nawet odpisywanie przekładam na kiedy indziej. Oczywiście "kiedy indziej" nadchodzi dopiero kiedy leje.
 Będąc młodą (duchem i doświadczeniem!) rolniczką zetknęłam się z twardymi prawami natury, które sprawiły, że szybko zeszłam z rolniczych obłoków na twardą ziemię i otarłam się o zaczątki obłędu.
PRAWO PIERWSZE- Ze wszystkich roślin jakie znam chwasty w moim warzywniku rosną najszybciej. Podejrzewam, że walka z nimi to kara za jakieś przeszłe i przyszłe grzechy i muszą to być wyjątkowo ciężkie grzechy. Plewienie śni mi się po nocach, a każdy spacer kończy się tikiem nerwowy polegającym na przebieżce przez zarośnięte grządki świńskim truchcikiem połączone z wydzieraniem co większych chabazi. Kiedy uda mi się doprowadzić do porządku jeden koniec...
...drugi wygląda już tak:
Z tego wszystkiego tylko ziemniaki można pokazać spacerującym gościom
  Zakładając warzywnik miałam mgliste wyobrażenie siebie spacerującej pośród wypielęgnowanych, bujnych warzywek i zbierającej malownicze plony do wiklinowego koszyczka. Ot taka starsza, wsiowa wersja Ani z Zielonego Wzgórza. Ha, ha, ha! O święta naiwności! Bujne i wypielęgnowane to ja mam perz, osty i różne trawska, a w koszyku (plastikowym bo wiklinowy zeżarł pies) noszę rękawiczki do plewienia!
PRAWO DRUGIE - nigdy, ale to nigdy nie nadejdzie chwila, kiedy nie ma nic do zrobienia. Budzę się z gotowym planem działania na dany dzień i usypiam ze świadomością, że czegoś znów nie zdążyłam zrobić. Tak w zasadzie to czuję się jak Bóg- On też ogarniał pustkę i chaos tworząc oczekiwany ład i porządek. Tyle, że On miał na to sześć dni, a ja codziennie zaczynam od nowa i jeszcze nie udało mi się dojść do szczęśliwego finału. Mając w pamięci film "Bruce wszechmogący" liczę na cud- codziennie sprawdzam, ale zupa nie chce mi się rozstąpić...To chyba najlepiej świadczy o przemęczeniu!
PRAWO TRZECIE- nawet najbardziej dopracowany plan jest nic nie wart w zderzeniu z rzeczywistością. Na drodze do idealnego porządku w Siedlisku stają mi psujące się sprzęty, pogoda, chore dzieci i wiele innych niespodzianek. Nic mnie nie zadziwi, więc jeśli na Siedlisko spadnie meteor to zaplanuje wokół skalniaczek, który zarośnie trawskiem, niewyplewiony z braku czasu, podkopie i obsika go Killer, a jeśli nie uschnie to na koniec zeżrą go ślimaki. Ot proza życia! Nie ma co rąk załamywać tylko poczekać, aż spadnie kolejny. Ze zgrozą i zawiścią oglądam dopracowane i wypielęgnowane domy i ogrody pokazywane na innych blogach! Wpędzają mnie one w depresję i poczucie winy, a ich niewinne właścicielki tworzę długą listę moich osobistych wrogów!
  Chyba było widać, że jestem na dobrej drodze do wariatkowa, bo na wysokości zadania stanęła bliska mi koleżanka, która gościła u siebie chłopców i mój najlepszy z mężów, który zaproponował sobotnie rozrywki polegające na spacerach, restauracjach i kinie. Czyli lenistwo na całego! W niedzielę obudziłam się o 10.30 bez obsesyjnych myśli o plewieniu, czyli było warto! Jeszcze chwilę będę całkiem normalna! Dziękuje Wam kochani!
W ramach rozrywek uszyłam zasłony do altany, które chronią przed całkiem w tym roku gorącymi promieniami zachodzącego słońca. Jak stwierdził kolega- lekko trąci dekadencją, ale sprawdza się dobrze.


poniedziałek, 1 lipca 2013

...wakacje muszą być...


     Moi synowie z niekłamaną radością powitali wakacje- oto przed chłopakami dwa miesiące lenistwa i zabawy! Szczególnie ważne było zakończenie roku dla najmłodszego, bo to jego pierwsze wakacje. Pierwszy rok przedszkolnej kariery okazał się być remedium na najczęstszą dziecięcą przypadłość, czyli "nudzi mi się" Każdy powszedni poranek, nawet szary, zimny i deszczowy, witany był entuzjastycznie gdy tylko padło magiczne słowo "przedszkole". Oczywiście nie obyło się ze złośliwych komentarzy ze strony starszych braci, którzy uświadamiali małego o czekającym go szkolnym horrorze, ale entuzjazm malucha pozwolił mu widzieć przyszłość tylko w różowych okularach. Wiem, że nie wszystkie dzieci reagują tak pozytywnie na taką zmianę w życiu jaką jest przedszkole, ale u nas poszło to wzorcowo. Oczywiście niemała zasługa leży po stronie przedszkolanek. Często słyszę złe opinie o wiejskich, niedoinwestowanych przedszkolach i ich sfrustrowanych pracownikach. Może w przedszkole mojego syna to wyjątek, a może po prostu norma. Niedoinwestowane- owszem, choć fakt faktem, że pani dyrektor robi co może sukcesywnie poprawiając stan techniczny i uzupełniając wyposażenie. Nie da się jednak ukryć, że wiele rzeczy do zrobienia zostało- plac zabaw pamięta rodziców obecnych przedszkolaków!
Sfrustrowani pracownicy- nie spotkałam. Trzeba mieć wielką pasję, siłę i radość z pracy, aby borykając się ze skrzeczącą codziennością być takim przedszkolnym aniołem jak pani Mariola. Każdy dziecięcy poranek zaczynał się od przytulenia i kilku słów zamienionych ze swoją Panią, która, jak odniosłam wrażenie, każde dziecko witała jak swoje własne. Z bardzo poważną miną podawała rodzicom do podpisania listy obecności popijając niewidzialną kawę z zabawkowej filiżanki lub, ignorując upał, strzelała razem z dzieciakami z łuku w indiańskiej wiosce. Równocześnie jest przesympatyczną rozmówczynią i bardzo sprawnym organizatorem.
  Zresztą wychowawczyni mojego syna w podstawówce też jest urodzoną entuzjastką swojej pracy, a każde zebranie zaczynało się od słów "Nasze wspaniałe dzieciaki...". Ostatnio atmosferę podgrzał fakt, że ze względów ekonomicznych klasy będą łączone na niektórych lekcjach, jednak, jak się okazało, nie taki diabeł straszny...Można by stwierdzić, że burmistrz całkiem nieświadomie i za darmo zafundował naszym dzieciakom zasady rozwoju wg metody Montessori, przynajmniej jeśli chodzi o tworzenie grup mieszanych. Nie jest to złe bo przecież społeczeństwo nie składa się z ludzi w tym samym wieku i na tym samym poziomie rozwoju- spotykamy ludzi starszych i młodszych, mądrzejszych i tych mniej mądrych, świetnych sportowców i typowe sportowe łamagi. I jakoś wszyscy współpracujemy. Zresztą w rodzinie też nie ma dzieci w jednym wieku, a w zależności od ilości lat ma się inne obowiązki i prawa. Dlatego po bliższym zapoznaniu się z tematem przestałam podchodzić do niego jak do, przysłowiowego, jeża. Biorąc pod uwagą, że klasa mojego syna liczy 13 dzieciaków, a w szkole są też mniejsze, oraz trzeźwo patrząc na stan gminnych wydatków na edukację pozostaje już chyba tylko likwidacja naszej malutkiej szkoły. Dobrze więc, że burmistrz trochę karkołomnie stara się szkołę, nie tylko zresztą naszą, ratować. Cała trudność leży po stronie nauczycieli, którzy tak muszą ułożyć swój program pracy, żeby na jednaj lekcji przerobić materiał np. dla klasy 4 i 5, ale znając naszych nauczycieli wiem ,że podołają temu zadaniu.
Ale teraz znów są WAKACJE!!! Ani słowa o szkole!


  Pierwsze dni  wolności  zaczęliśmy od sprawdzania możliwości naszej "letniej kuchni" czyli gotowania obiadu na świeżym powietrzu. Nie zaczynałam od skomplikowanych przepisów ale od czegoś sprawdzonego czyli klasyczny eintopf- węgierska zupa gulaszowa. Poszło nam całkiem dobrze, w gotowaniu uczestniczyła cała rodzina, a po sytym jedzonku w garnku zostały już tylko jakieś smętne resztki, więc to nowe doświadczenie uważam za bardzo udane.

  
Wieczorne altankowe posiedzenia uprzykrzają nam komary, więc opierając się na ludowych mądrościach obstawiłam ją pomidorami, bo ta paskudy podobno nie lubią zapachu pomidorowych liści. Jest lepiej choć nie idealnie, dlatego wspomagam się jedząc cebulę, czosnek, chili i popijając piwo, czyli potrawy zmieniająca zapach potu na zniechęcający, także dla komarów;). Warto się poświęcić, więc teraz co wieczór z czystym sumieniem popijam piwko, oczywiście w celach leczniczych! A dodatkową zaletą pomidorowej bariery antykomarowej będą własne pomidorki.