Jestem ze wsi i jestem z tego dumna.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Trochę historii czyli damą być, ach damą być...

   Lato pomału zmierza ku końcowi co czuć szczególnie w chłodne noce i mgliste poranki. W powietrzu snuje się delikatna atmosfera nostalgii, obsychają kwiaty,liście oraz trawy i tylko dynie wyglądają nad wyraz krzepko. Ostatni obserwowaliśmy wielkie stado bocianów kołujące na Siedliskiem, aż wreszcie prąd powietrza poniósł je daleko na południe. Taki to czas pożegnań.
Oczywiście nie ma mowy o zwolnieniu tempa- jeszcze kilka imprez przed nami no i oczywiście mnóstwo pustych słoików do zapełnienia. Ale ponieważ wieczory nie zachęcają już do przesiadywania na zewnątrz wzięłam się za porządkowanie zdjęć, a ponieważ mani fotograficznej uległ też Syn Wszechstronnie Utalentowany mam pełne ręce roboty.
Na początek kilka fotek z wjazdu Jana Kazimierza do Krosna. Dawno to było (30.07), ale w świetle późniejszych wydarzeń czuję się usprawiedliwiona -raczej nie miałam nastroju na radosne wspominki.
  Każda mała dziewczynka marzy żeby choć na chwilę stać się małą księżniczką lub choćby tylko damą dworu przechadzającą się w pięknej sukni. Jak się okazuje niektórym starszym dziewczynkom takie  marzenia zostają na długo więc nadarzającej się okazji nie mogłam opuścić.  Udało mi się namówić najmłodszego syna kusząc go rolą dworskiego pazia i pod pretekstem zapewnienia mądrej rozrywki dziecku poszliśmy witać Jana Kazimierza odwiedzającego Krosno. Suknia przygotowana z połączenia staroci z dna szafy i zakupów w szmateksie, nie była może oszałamiająca i zgodna z wymogami ówczesnej mody (czyli 1656r),ale za zamożną mieszczkę mogłam uchodzić. Brakowało mi tylko przykrycia głowy, a mężatce tamtej epoki nie wpadało pokazać się publicznie z gołą głową uznałam jednak, że pośpiech na wieść o przybyciu króla powinien mnie usprawiedliwić.
Damowanie okazało się być bardzo przyjemne szczególnie w czasach aparatów w smartfonach- obfotografowana ze wszystkich stron czułam się jak pionierka kina radzieckiego na zjeździe partii. Cud że króla nie wypchnęłam z pierwszego szeregu! 
Jak zawsze krośnianie dopisali tłumnie stawiając się na Placu Konstytucji, trasie przemarszu oraz Rynku. Zresztą imprezy towarzyszące zaczęły się już wcześniej i dla wielu była to ostatnia atrakcja dnia. Król przybył niestety pieszo (szkoda!), ale poprzedzany przez całkiem współczesny wóz policyjny zapewne chroniący przed Szwedami. Królewski orszak nie za wielki, co zrzucić można trudne wojenne czasy, był jednak bardzo stylowy szczególnie po przyłączeniu się wszystkich witających przedstawicieli Krosna i okolicznych wsi. Mały Księciunio był w swoim żywiole cały czas trzymając rękę na rękojeści szpady aby, jak sam stwierdził, w razie czego bronić Króla. Jak widać policyjna asysta nie spełniała wymogów bezpieczeństwa!




Król ma zawsze zielone światło ;)









Zabawa ciągnęła się do późnych godzin wieczornych, ale my zmęczeni emocjami wróciliśmy troszkę wcześniej. A tak na marginesie- bycie damą jest bardzo niewygodne w samochodzie- długa spódnica plącze się między nogami, zaczepia o dźwignię zmiany biegów, a sztywny gorset wymusza siedzenie na baczność, więc o wygodnym "umoszczeniu się" w fotelu nie ma mowy.
Za rok muszę sobie sprawić chyba jakiegoś woźnicę!

środa, 3 sierpnia 2016

Smutek

Miał być radośnie będzie smutno.
Niestety wczoraj wieczorem zmarł w wyniku wypadku nasz domowy pupilek Killer.
Mój smutek jest tym większy, że to ja przyczyniłam się do jego śmierci. Świadomość, że w wyniku swojej nieostrożności zabiłam żywe stworzenie, które bezgranicznie mnie kochało i ufało, ciąży mi niewyobrażalnie i pewnie długo będzie zatruwać wyrzutami sumienie. Pocieszam się, że silne leki przeciwbólowe i przeciwwstrząsowe wygładziły ostatnią ścieżkę, a dłonie bliskich odsunęły strach przed śmiercią.
Żegnaj mały przyjacielu.
Dziś nie widzę jasnych stron świata.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Co mi w duszy gra- kawałki dla ducha i dla ciała (post przeterminowany)

Ostatnio gra mi nader łagodnie i tylko od czasu do czasu następują "skoki napięcia";) dające jednak wspaniałe efekty wizualne



     A tak na poważnie to nie tak dawno zagrał Krzesimir Dębski z młodą orkiestrą w ramach Young Arts Festival. Na koncert wybrałam się pełna wątpliwości- nie jest to bowiem typ muzyki bliski mi i znany. Coś tam kiedyś słyszałam, znam kilka muzycznych motywów, ale daleko mi do melomana nawet najgorszej kategorii. Jak się okazało moje obawy były niepotrzebne - muzyka na żywo zawsze jest bardziej porywająca od tej z radia czy płyt, a repertuar spodobał się nie tylko mi , bo Rynek pełen był ludzi :
https://youtu.be/SJZyLpvwK8g
Ponieważ zdecydowaną przewagę miały instrumenty smyczkowe (nie będę się wymądrzać co do ich rodzaju bo po prostu nie wiem), które tworzą muzykę bardzo plastyczną publiczność zastygła zasłuchana w koński galop w "Szarży jazdy polskiej" ,  brzęczenie łąki czy szmer strumyka w "Orawie" W.Kilara  Niewątpliwym urozmaiceniem były też piosenki filmowe śpiewane przez Annę Jurksztowicz m.in. "Dumka na dwa serca" czy "Zmysły precz". Krzesimir Dębski okazał się całkiem utalentowanym szołmenem porywając do zabawy dźwiękami zgromadzona publiczność- chyba jeszcze nigdy w Krośnie tylu ludzi równocześnie nie jodłowało, pohukiwało i porykiwało radośnie, z ochotą i co najważniejsze do rytmu.
  Wielką wadą było dla mnie ustawienie głośników - muzykę było słychać tylko i wyłącznie na wprost sceny. Może głośniki skierowane też w bok umożliwiłyby słuchanie koncertu siedząc na wygodnym fotelu w ogródku kawiarnianym, a nie tylko kiwając się na stojąco na nierównym bruku. Ale to tylko taka mała niedogodność pewnie do naprawienia w przyszłości,  bo organizatorzy już zapowiedzieli powtórkę w przyszłym roku. Bardzo się cieszę bo niespodziewane spotkanie z trochę inną muzyką niż na co dzień  dało mi wiele przyjemności, a rzęsiste brawa świadczą, że z frekwencją za rok nie będzie problemu, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia! Jak widać w Krośnie i okolicach jest wielu ukrytych melomanów!
  Swój apetyt pokazali krośnianie w czasie kolejnej imprezy czyli środowego Dnia Grilla. Tutaj też chyba organizatorzy nie przewidzieli popularności- wchodząc na Rynek ulicą Zjazdową słuchać była narastający z daleka szum wielu ludzkich głosów, ale jak wielu uświadomiłam sobie dopiero gdy znaleźliśmy się u celu -na płycie Rynku kłębił się niezliczony tłum spragniony jedzenia i picia, owiewany smakowitymi zapachami w akompaniamencie pisków i pokrzykiwań rozbawionych dzieci w wielgachnej piaskownicy. Poczułam się jak w topowym kurorcie w szczycie sezonu! Zdobycie miejsca w restauracyjnym ogródku graniczyło z cudem, a nawet z trudem upolowane krzesło i stolik nie gwarantowały skorzystania z menu. Z przyjaciółmi bawiliśmy się w "Posmakuj"- restauracji słynącej z naprawdę  bogatej i smacznej kuchni, ale w ten nietypowy wieczór nie dane nam było w pełni zakosztować proponowanych smakołyków, bo szybko skończyły się grillowane warzywa, skrzydełka, piwo Brackie i Ursa Maior  czyli wszystko to co lubię najbardziej. Zszokowane i zmęczone kelnerki nie nadążały obsługiwać gości biegając między stolikami z obłędem w oczach i rozwianym włosem, nie miałam więc serca narzekać. A że  na bezrybiu i rak ryba, więc szybko pocieszyłam się kiełbaską (Dobrucowa jak zawsze niezawodna!) oraz zwykłym żywcem. Mimo tych niewielkich niedogodności taki pomysł na  imprezę uważam za strzał w dziesiątkę - zapełnić Rynek w środku tygodnia taką ilością ludzi to nie lada sztuka! Co najważniejsze nie była to tylko młodzież wydająca zaskórniaki, bo sporą część stanowiły rodziny z dziećmi na przyjacielskich spotkaniach, które jadły i piły całkiem dużo, zasilając restauracyjne kasy. Ciepła noc sprzyjała zabawie do późnych wieczornych godzin dorośli cieszyli się towarzystwem przyjaciół, dzieciaczki harcowały budując zamki w piaskownicy lub chlapiąc się w fontannie a młodzież lansowała się odziana w najlepsze t-shirty i najkrótsze spódnice. Panowała atmosfera włoskiej fiesty skrzyżowanej ze średniowiecznym odpustem przyprawionej szczyptą dekadencji i frywolności.  Ot miejskie rozrywki konserwatywnego Podkarpacia ! Oby tak dalej!
W sierpniu szykuje się dzień deserów i mam nadzieję że restauratorzy odrobią lekcje i staną na wysokości zadania. W każdym razie ja na pewno się wybiorę, a ze mną pewnie połowa Krosna!
Krosno 14.07.16- Dzień Grilla

   Żeby jednak nie było że się włóczę po festiwalach i wyżerkach chciałam się pochwalić kolejną miniaturką, która skandalicznie wolno zmierzała ku szczęśliwemu zakończeniu. Nowa właścicielka to osoba, której w duszy gra prawdziwa orkiestra symfoniczna wsparta kwartetem smyczkowym i orkiestrą górniczą! Osoba o uroku dobrej wróżki i żelaznym charakterze wikinga, choć doprawdy nie wiem jak taka wielość cech mieści się w tak niepozornym ciele. Wreszcie miłośniczka czytania która jak twierdzi nie została pisarką tylko dlatego że nie ma swojego pokoju i dobrej maszyny do pisania.
Kochana mamo niniejszym naprawiam to wielkie niedopatrzenie- oto twoja pracownia pisarza!


miejsce autorskiej pracy
pisarz nie wół odpoczywać musi



Więcej o tym jak powstawała ta miniaturka na stronie 1:12
    P.S. Najprawdziwszy skok napięcia nastąpił w czasie ostatniej mega burzy, kiedy piorun uderzył tak blisko domu, że spalił router Neostrady co wyjaśnia dlaczego powyższy post jest już trochę nie świeży. Nigdy jeszcze nie widziałam czegoś podobnego -grzmoty były ogłuszające, a błyskawice dawały światło jak uliczne latarnie. Jak na razie dochodzą do siebie po tych nocnych atrakcjach wspierając duchowo zestresowane psy, Jagusia - pies duży i dzielny bała się tak bardzo, że ze strachu się posiusiała. No, ale po burzy przychodzi słońce, a nawet trochę tęczy, więc będzie dobrze!

wtorek, 5 lipca 2016

Cudze chwalicie... czyli taki nasze, podkarpackie Vichy




  Często tak jest, że poszukiwanie rozwiązania jakiegoś problemu zajmują mnóstwo czasu i wysiłku, a na końcu i tak okazuje się że najprostszy sposób tkwił tuż pod naszym nosem. W moim przypadku rzecz dotyczy kosmetyków.
Jako nastolatka używałam tego co akurat polecały koleżanki, co było tanie lub co dostałam w prezencie. Raczej nie byłam wybredna i niezbyt świadoma co nakładam na twarz.
Potem nastała epoka kosmetyków Ireny Eris, którym ,jako młoda kobieta, pozostałam wierna przez długie lata.
  Aż nadszedł dzień gdy stałam się kobietą dojrzałą co podejrzanie zbiegło się falą podrażnień, czerwonych placków i pieczenia na twarzy. Oj nie tak wyobrażałam sobie 40+!!! Nie pomagały kremy do skóry wrażliwej, ani apteczne kosmetyki przeciw podrażnieniom kosztujące zresztą jak szczere złoto! Wyglądałam jak wkurzony czerwonoskóry, a w chwilach desperacji masowałam twarz schłodzonymi okładami żelowymi! I wtedy moja siostra (siostry to jednak cudowny dar od losu!) zaproponowała zakup kosmetyków Iwoniczanka z uzdrowiska w Iwoniczu Zdroju, które robione są na bazie tamtejszych wód mineralnych. A że Iwonicz słynie z leczenia m.in. łuszczycy, zakup okazał się wybawieniem dla mojej podrażnionej skóry. Ponieważ akurat nadchodziły moje urodziny Szanowny Małżonek stanął na wysokości zadania bogato zaopatrując moją kosmetyczką. Jak przypuszczam miało też to ścisły związek z potrzebą  odzyskania żony o ludzkiej twarzy i poprawą ogólnej atmosfery w domu. Wybór specyfików nie jest może tak szeroki jak w większych i znanych firmach kosmetycznych, lecz bez problemy skompletujemy bazę nie tylko do pielęgnacji twarzy ale też dłoni, stóp i reszty ciała. Kosmetyki mają lekką konsystencję, łatwo się rozsmarowują, dobrze wchłaniają i ładnie pachną (mój hit to lawenda!) Twarz po kremie nawilżającym jest przyjemnie jedwabista, po pilingu i balsamie do ciała moje nogi odmłodniały chyba o 10 lat. A stopy po soli lawendowej i kremie do szorstkiej skóry... po prostu jak z reklamy!!! Wszystkie kosmetyki są bardzo wydajne i co najważniejsze niedrogie. Zresztą oceńcie same zaglądając na stronę Iwoniczanki.
Po ponad roku stosowania Iwoniczanki nie wymieniłabym jej na żadne inne kosmetyki i gorąco zachęcam inne kobiety do spróbowania, a szczególnie gdy mieszkają na Podkarpaciu i mogą połączyć przyjemne z pożytecznym czyli wycieczka do Iwonicza i zakupy. W Iwoniczu kosmetyki możemy kupić na recepcji każdego sanatorium, ale największy wybór jest na stoisku handlowym w Pijalni Wód. Przy okazji można się uraczyć którąś z dostępnych tam wód mineralnych choć zapewniam Was że wszystkie smakują tak samo paskudnie! Jeśli jednak nie macie czasu lub ochoty na wycieczki, kosmetyki można też kupić w sklepach stacjonarnych w całej Polsce.
 Po raz kolejny okazało się że cudze chwalicie, a swego nie znacie!

coś dla twarzy...

ciała...
i stóp.

Tak więc piękna, gładka i szczęśliwa rzucam się w szał pracy porządkowej i przetwórczej, bo porzeczki dojrzewają, trzeba je "słoikować", a ja jeszcze nie posprzątałam piwniczki i słoiki z truskawkami stoją w najciemniejszym kącie kuchni!

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Rodzicu wrzuć na luz

Nareszcie lato czas zacząć, co zostało oficjalnie potwierdzone sianokosami w Siedlisku. Oczywiście pogoda i brak czasu przeszkadzały, ale jako zgrana drużyna stanęliśmy na wysokości zadania zapełniając po sufit stryszek koziarni. Tak było:
A tak jest:

  Co prawda  dzieci lato zaczynają gdy tylko wyjdą ze szkoły ze świadectwem w dłoni, ale dla mnie to tylko początek luzu, a nie lata. Nie da się ukryć, że na wakacje  czekam z utęsknieniem jak dziecko- koniec oglądania wschodów słońca, aktywnego uczestnictwa w życiu szkoły oraz bycia mamą taksówką, koniec zadań domowych, wywiadówek  i szykowania śniadaniówek. Koniec bycia dobrze zorganizowaną, przezorną i niezastąpioną! Wszyscy znani mi rodzice wrzucają na luz!
Jak mawia Stary Przyjaciel dzieci to kupa szczęścia z przewagą kupy.
Unikają sprzątania pokoju , na końcu półrocza przypominają sobie  że mają pięć zagrożeń i obniżone zachowanie, co miesiąc wyrastają ze spodni i niszczą nowe buty, są ciągle głodne, hałaśliwe i blokują komputer, a choruję zawsze w sobotę wieczorem. Nie wiem jak wy, ale ja już dawno doszłam do wniosku że dzieci to bardzo chybiona inwestycja, bo przecież w życiu nie uda mi się spieniężyć wymiętolonych bukiecików, moich portretów na których wyglądam jak patyczak z wielką głową, laurek z napisem "kohanej mamje", korali z makaronu oraz porcji sałatki owocowej z podwójnym cukrem. Nie da się racjonalnie wycenić buziaków radosnych, pogawędek popołudniowych i ciepłego ciałka, które wpycha się w nocy do łóżka mamrocząc "miałem zły sen", "a co ci się śniło?" "chyba...sen". Tak więc posiadanie dzieci nieuchronnie zbliża nas na skraj bankructwa a czym ochoczo donosi prasa publikując co roku we wrześniu koszt nie tylko szkolnej wyprawki, ale całych kosztów utrzymania potomka.
Mimo to ludzkość nie wymarła choć dzietność w naszym społeczeństwie dramatycznie spada, a posiadanie i wychowanie dziecka to wyższy stopień wtajemniczenia jak hodowla egzotycznych i zagrożonych gatunków. Współcześni rodzice najpierw podręcznikowo przygotowują się do porodu ćwicząc oddechy i gromadząc wyprawkę jak za czasów pustych komunistycznych półek, by potem kontrolować rozwój oseska za pomocą rygorystycznych tabelek. A nieświadoma niczego latorośl najczęściej niefrasobliwie odchyla się od normy przyprawiając rodziców o nieprzespane noce.
Gdy w nie tak odległych czasach Marudny Nastolatek pokonywał kolejne etapy dziecięcego rozwoju też starannie kontrolowałam każdą nabytą umiejętność lub, co gorsza jej brak, gromadząc całkiem sporą bibliotekę, oraz w każdym mym niedopatrzeniu widząc przyczynę przyszłego złamanego życia psychicznego mego syna. W czasie bezsennych nocy oczami wyobraźni widziałam go jako zwyrodniałego przestępcę o mrocznej i autodestrukcyjnej psychice. Wiadomo przecież nie od dziś, że każdy przestępca ma trudne dzieciństwo, toksyczną matkę i pod górę do szkoły.
Gdy urodził się Szczególnie Utalentowany zauważyłam że poradniki chyba przesadzają, a wychowanie dziecka to nie wspinaczka wysokogórska gdzie błąd grozi śmiercią lub kalectwem- można sobie trochę odpuścić teorię, a kierować się tzw matczynym instynktem, któremu bądź co bądź ufały matki na przestrzeni dziejów i ludzkość istnieje.
Po narodzinach Małego Księciunia wszystkie poradniki powędrowały do pudła razem z ciuchami ciążowymi, a ja skupiłam się na kochaniu moich dzieci, starannie lekceważąc wyniki lekarskich bilansów i przedszkolnych testów. Jak na razie nie zauważyłam żadnych ukrytych wad u moich synów. Dlatego teraz każdej młodej mamie radzę by wrzuciła na luz i kierowała się bardziej zdrowym rozsądkiem niż sztywną teorią- wyjdzie to na zdrowie i jej i dziecku! A najlepiej zacząć jakoś tak od tegorocznego lata.

Kwitną siedliskowe róże kupione zaledwie zeszłej jesieni
No ale jeszcze kilka dni, kilka porannych budzików (niech będą przeklęte!!!) oraz śniadań w pośpiechu. Ponieważ jajek u nas dostatek idę w pseudoomlety które ZAWSZE mi się udają. Potem trochę jogurtu, owoców i wypasione śniadanko gotowe.  
 

piątek, 27 maja 2016

Kolorowe endorfiny z naciskiem na zieleń

 Maj to miesiąc kiedy otaczająca zieleń pomału przejmuje Siedlisko w swoje władanie- jak co roku kosimy, tniemy i plewimy, a efekty są nad wyraz mizerne. Pomału dochodzę do wniosku, że  z przyrodą nie wygram, chyba że całe siedlisko zaasfaltuje! Będąc jednak wielbicielką filmów katastroficznych zdaję sobie sprawę, że nawet ten sposób nie gwarantuje sukcesu- niech wspomnę tylko "Ewolucję planety małp" czy "To już ostatnie dni".  Ponoć zieleń ma właściwości kojące dla ludzkiej duszy...ha,ha,ha! W tym roku mokra i ciepła wiosna sprzyja przyrodzie, więc aby moja dusza nie pogrążyła się w odmętach zielonego obłędu po prostu zaczęłam sobie trochę odpuszczać. Z utęsknieniem czekam na letnie upały, bo wtedy trawa rośnie wolniej.


   W ramach relaksu dalej poznajemy Magurski Park Narodowy, a ostatnia wycieczka to wejście na Baranie- trasa bardziej ambitna i trochę dająca w kość na ostatnim podejściu. Wycieczkę można zacząć z samego Olchowca zostawiając samochód w okolicach cerkwi lub z jego przysiółka- skręcamy w centrum w prawo- mijamy cerkiew i mając po jednej stronie Horb a po drugiej Kury Wierch jedziemy ile podwozie pozwoli. Potem maszerujemy żółtym szlakiem, który na początku nie sprawia trudności, kilkakrotne przekraczanie strumienia jest dla dzieci sprawdzianem sprawności. Ścieżka jest bardzo malownicza wijąc się w leśnych wąwozach.
 

 Stopień trudności wzrasta gdy pożegnamy strumień i miniemy zwalone drzewo- zaczyna się żmudna wędrówka w górę!

Ale tak na prawdę dopiero 200-300 m daje w kość- bardzo brzydkimi słowami komentowałam to, że dałam się namówić na wycieczkę zamiast leżeć na leżaku, a oczami wyobraźni widziałam już pamiątkowy kamień upamiętniający mój zgon na szlaku!
Najbardziej stroma część szlaku
   Na szczycie mamy kilka ławeczek, wiatę, miejsce na ognisko, a po słowackiej stronie wieżę widokową, na którą ochoczo pognali synowie przyprawiając swoją wykończoną matkę o  zawał serca. Stan wiezy zostawia wiele do życzenie o czym najlepiej świadczy fakt, że schodząc po drabinie (brak schodów- tylko drewniane drabiny!) Szczególnie Utalentowany Syn radośnie zakrzyknął gdzieś z wysokości drugiego piętra- "Mama, odpadł mi kawałek drabiny!" i zrzucił spory spróchniały kawał drewna! Zgroza i koszmar każdej matki!

  Nasi panowie wynieśli na górę kiełbasiane zapasy, więc mogliśmy odpocząć przy ognisku- na chętnych amatorów kiełbasy z ognia czeka kilka różnej jakości kijów, a w wiacie jest worek na wszystkie śmieci.
   Po powrocie do Olchowca zrobiliśmy sobie małą przerwę na festynie i zwiedziliśmy prześliczną cerkiew grekokatolicką obecnie we władaniu obu wyznań- greko- i rzymskokatolickiego. Cerkiew jest bardzo starannie odrestaurowana dzięki staraniom mieszkańców i Łemków za oceanem, a prześliczne otoczenie i popołudniowe słonce tylko dodały jej czaru!
Do cerkwi przechodzimy przez stary kamienny most

Brama do Raju




Kamień w murze z tekstem błogosławieństwa.
  Mimo zmęczenia wróciliśmy pełni wrażeń, endorfin  i pozytywnej energii- od razu świat jest bardziej kolorowy!

wtorek, 26 kwietnia 2016

Zielono mi...w terenie i na talerzu.

  Nie wiem czy tylko ja mam takie wrażenie że na wiosnę czas jakby przyśpieszał? Ciągle pędzi do przodu, a ja za nic nie mogę za nim nadążyć- ledwo zakwitły przebiśniegi, a już są kwiaty w sadzie, orzech puszcza listki, a bez czeka niecierpliwie na swoją kolejkę.
 




    Kocham wiosnę, bo choć sama nie wiem w co, przysłowiowo, ręce włożyć to każda praca sprawia mi radość, a w wolnych chwilach mam jeszcze trochę siły na wycieczki, przechadzki i spacerki.
  Dlatego jeden z ślicznych kwietniowych weekendów wykorzystaliśmy na wycieczkę do Magurskiego Parku Narodowego. Ponieważ dzień wcześniej dałam czadu jeśli chodzi o pracę ogrodnicze nie byłam w stanie podjąć się ambitnej wyprawy. Dzięki Bogu Magurski PN oferuje także mniej ambitne trasy dla rodzin z dziećmi lub rolniczek w stanie agonalnym spragninych zieleni.


Wybór padł na trasę o długości 2,5 km zaczynającą się w nieistniejącej już miejscowości Żydowskie. Przepiękna dolina nie tylko zachwyca ale też napawa smutkiem gdy uświadomimy sobie, że mieszkało tu przed II wojną światową ok 380 mieszkańców. W wyniku walk wieś została doszczętnie zniszczona, a mieszkańcy zabici lub deportowani na Ukrainę.  Po dawnej wsi zostało niewiele śladów, a trasa wycieczki prowadzi nas w stronę potoku wzdłuż takich kamiennych pozostałości.


Trasa ma wiele ułatwień typu mostki, schodki, ławeczki, więc nie stanowi problemu dla osób starszych lub maluchów. Nie zawsze jest jednak dobrze oznakowana dlatego trzeba niekiedy trochę się nagłowić co dalej.
 

    Po drodze mijamy altankę i malowniczy staw z pomostem- uwaga trochę przecieka, więc można zmoczyć buty.
Miejsce zagadka z kiepskim oznaczeniem to zakręt za stawem- wcale nie idziemy dalej drogą tylko skręcamy w lewo, na łąkę i wspinamy się na górę gdzie na wędrowców czeka punkt widokowy z ławeczką i przepiękną panoramą.


Potem dalej wędrujemy w stronę  przecinki w lesie


 za którą jest kolejna łąka, znów lekko podmokła. Przecinamy ja na wprost i wchodzimy do lasu gdzie ścieżka jest już wyraźna i bardzo malownicza. Miałam nieodparte wrażenie wędrówki przez las elfów!

 



Przejście trasy nieśpiesznym krokiem z przerwami na podziwianie widoków zajmuje ok 1,5
Na końcu trasy jest polana z wiatami i kilkoma miejscami na ognisko, a na zmęczonych i głodnych wędrowców czeka drewno i kije do kiełbasy. Nawet jakieś zapałki się znajdą. Tylko kiełbasy brak, no ale co za dużo szczęścia to nie zdrowo! Dzięki łatwemu zejściu do potoka można trochę się ochłodzić, choć co bardziej szaleni (czyli Marudny Nastolatek który akurat niewiele marudził) moczyli nogi w bardzo lodowatej wodzie.


  Ponieważ obiad był w połowie zaliczony w postaci kiełbasy z ogniska w domu czekała tylko zupa.
Bardzo nietypowa zupa, która zachwyciła mnie już w zeszłym roku czyli pokrzywowa serwowana w dwóch wersjach- albo jako krem z dodatkiem ziemniaków, albo bardziej lekka dosmaczana serkiem topionym. Obydwie są bardzo smaczne i lubiane. Jak wiecie pokrzywa ma właściwości oczyszczające także dla jelit, więc gotując zupę po raz pierwszy lepiej dać mniej pokrzyw niż za dużo żeby nie narażać rodziny na rewolucje żołądkowe zakończone gwałtownym "oczyszczeniem organizmu" ;) Jeśli już stosujemy pokrzywę do dań,lub zupę gotujemy regularnie trzymajmy się przepisu dzięki czemu uzyskamy fajny kolor- chłopaki twierdzą, że to zupa z upolowanego shreka!
Na stronie o gotowaniu obydwie wersje zupy pokrzywowej

 
   Tak w ogóle pokrzywa to moje ulubione ziółko niestety bardzo niedoceniane. Oprócz właściwości oczyszczających leczy anemią, reumatyzm a nawet zwykły łupież, usuwa z organizmu nadmiar wody, wspomaga przemianę materii i odchudzanie. Jednym słowem po zastosowaniu jesteśmy nie tylko zdrowi i silni ale jeszcze cudnej urody! Pospolita królowa medycyny naturalnej właśnie teraz jest najsmaczniejsza i najzdrowsza, więc warto ją gotować, wyciskać, siekać i suszyć do ziołowej apteczki. W zimie będzie jak znalazł! A gdy stanie się zdrewniała i stara zrobimy jeszcze gnojówkę - nektar dla naszego warzywnika.