Jestem ze wsi i jestem z tego dumna.

poniedziałek, 1 lipca 2013

...wakacje muszą być...


     Moi synowie z niekłamaną radością powitali wakacje- oto przed chłopakami dwa miesiące lenistwa i zabawy! Szczególnie ważne było zakończenie roku dla najmłodszego, bo to jego pierwsze wakacje. Pierwszy rok przedszkolnej kariery okazał się być remedium na najczęstszą dziecięcą przypadłość, czyli "nudzi mi się" Każdy powszedni poranek, nawet szary, zimny i deszczowy, witany był entuzjastycznie gdy tylko padło magiczne słowo "przedszkole". Oczywiście nie obyło się ze złośliwych komentarzy ze strony starszych braci, którzy uświadamiali małego o czekającym go szkolnym horrorze, ale entuzjazm malucha pozwolił mu widzieć przyszłość tylko w różowych okularach. Wiem, że nie wszystkie dzieci reagują tak pozytywnie na taką zmianę w życiu jaką jest przedszkole, ale u nas poszło to wzorcowo. Oczywiście niemała zasługa leży po stronie przedszkolanek. Często słyszę złe opinie o wiejskich, niedoinwestowanych przedszkolach i ich sfrustrowanych pracownikach. Może w przedszkole mojego syna to wyjątek, a może po prostu norma. Niedoinwestowane- owszem, choć fakt faktem, że pani dyrektor robi co może sukcesywnie poprawiając stan techniczny i uzupełniając wyposażenie. Nie da się jednak ukryć, że wiele rzeczy do zrobienia zostało- plac zabaw pamięta rodziców obecnych przedszkolaków!
Sfrustrowani pracownicy- nie spotkałam. Trzeba mieć wielką pasję, siłę i radość z pracy, aby borykając się ze skrzeczącą codziennością być takim przedszkolnym aniołem jak pani Mariola. Każdy dziecięcy poranek zaczynał się od przytulenia i kilku słów zamienionych ze swoją Panią, która, jak odniosłam wrażenie, każde dziecko witała jak swoje własne. Z bardzo poważną miną podawała rodzicom do podpisania listy obecności popijając niewidzialną kawę z zabawkowej filiżanki lub, ignorując upał, strzelała razem z dzieciakami z łuku w indiańskiej wiosce. Równocześnie jest przesympatyczną rozmówczynią i bardzo sprawnym organizatorem.
  Zresztą wychowawczyni mojego syna w podstawówce też jest urodzoną entuzjastką swojej pracy, a każde zebranie zaczynało się od słów "Nasze wspaniałe dzieciaki...". Ostatnio atmosferę podgrzał fakt, że ze względów ekonomicznych klasy będą łączone na niektórych lekcjach, jednak, jak się okazało, nie taki diabeł straszny...Można by stwierdzić, że burmistrz całkiem nieświadomie i za darmo zafundował naszym dzieciakom zasady rozwoju wg metody Montessori, przynajmniej jeśli chodzi o tworzenie grup mieszanych. Nie jest to złe bo przecież społeczeństwo nie składa się z ludzi w tym samym wieku i na tym samym poziomie rozwoju- spotykamy ludzi starszych i młodszych, mądrzejszych i tych mniej mądrych, świetnych sportowców i typowe sportowe łamagi. I jakoś wszyscy współpracujemy. Zresztą w rodzinie też nie ma dzieci w jednym wieku, a w zależności od ilości lat ma się inne obowiązki i prawa. Dlatego po bliższym zapoznaniu się z tematem przestałam podchodzić do niego jak do, przysłowiowego, jeża. Biorąc pod uwagą, że klasa mojego syna liczy 13 dzieciaków, a w szkole są też mniejsze, oraz trzeźwo patrząc na stan gminnych wydatków na edukację pozostaje już chyba tylko likwidacja naszej malutkiej szkoły. Dobrze więc, że burmistrz trochę karkołomnie stara się szkołę, nie tylko zresztą naszą, ratować. Cała trudność leży po stronie nauczycieli, którzy tak muszą ułożyć swój program pracy, żeby na jednaj lekcji przerobić materiał np. dla klasy 4 i 5, ale znając naszych nauczycieli wiem ,że podołają temu zadaniu.
Ale teraz znów są WAKACJE!!! Ani słowa o szkole!


  Pierwsze dni  wolności  zaczęliśmy od sprawdzania możliwości naszej "letniej kuchni" czyli gotowania obiadu na świeżym powietrzu. Nie zaczynałam od skomplikowanych przepisów ale od czegoś sprawdzonego czyli klasyczny eintopf- węgierska zupa gulaszowa. Poszło nam całkiem dobrze, w gotowaniu uczestniczyła cała rodzina, a po sytym jedzonku w garnku zostały już tylko jakieś smętne resztki, więc to nowe doświadczenie uważam za bardzo udane.

  
Wieczorne altankowe posiedzenia uprzykrzają nam komary, więc opierając się na ludowych mądrościach obstawiłam ją pomidorami, bo ta paskudy podobno nie lubią zapachu pomidorowych liści. Jest lepiej choć nie idealnie, dlatego wspomagam się jedząc cebulę, czosnek, chili i popijając piwo, czyli potrawy zmieniająca zapach potu na zniechęcający, także dla komarów;). Warto się poświęcić, więc teraz co wieczór z czystym sumieniem popijam piwko, oczywiście w celach leczniczych! A dodatkową zaletą pomidorowej bariery antykomarowej będą własne pomidorki.

3 komentarze:

  1. Komary zmykają też od octu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli, oprócz objadania się czosnkiem, cebulą i popijania piwa będę jeszcze spryskiwać się octem to będą zdychać nie tylko komary, ale też ptaki w locie, nie mówiąc o krewnych i znajomych. Ale jeśli działa to jestem w stanie się poświęcić!
      Co do obserwacji to muszę sprawdzić bo się na tym nie znam- jestem prosta kobieta: piszę i dodaje zdjęcia!

      Usuń
  2. A czemu nie można obserwować bloga?

    OdpowiedzUsuń