Jestem ze wsi i jestem z tego dumna.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Haru, haru i buch do baru



Jak widać systematyczność nie jest moją mocną stroną i coś tam piszę z doskoku i okazjonalnie,  najczęściej gdy albo nie mam żadnej pracy (co się raczej nie zdarza) albo gdy cieszę się wolną niedzielą. Muszę przyznać, że niekiedy po prostu nie mam weny twórczej, więc wolę się nie odzywać niż głupoty wypisywać. No ale tematów mi się uzbierało nie na jeden, ale na kilka postów dlatego pewnie będę uprawiać prywatę w pracy.
   Kilka ostatnich, bardzo upalnych dni wiejskim zwyczajem wykorzystanych zostało na sianokosy- każdy rodzaj pracy na wsi potrzebuje odpowiednich warunków, a gorące i suche powietrze sianu służy znakomicie. Oczywiście Siedlisko nie jest wyposażone w odpowiedni sprzęt do zwożenia stogów i brak ten bardzo nam doskwierał- choćby  byle jaka przyczepka robi w tej pracy różnicę. No ale cóż nie ma co marudzić- wspólnymi siłami dostarczyliśmy Matyldzie furę pachnącego zapasu sianka na zimowe wieczory. Po prostu kopa siana pakowana jest w wielgachną płachtę i ciągnięta do garażu, który chwilowo zamieniony został w stodołę. No i tak kilkanaście kursów! Muszę przyznać, że praca poszła nam nad wyraz sprawnie, ale potem wszyscy już tylko leżeli w cieniu rozważając pilną mechanizację Siedliska! Szanowny Małżonek wyraził nadzieję, że wdzięczna koza powinna teraz dawać nie mleko, ale od razu serek pakowany w gustowny kartonik z dołączonym paragonem.  Prąd ma więc kasę fiskalną podłączy! Wizje co jeszcze może zrobić koza z wdzięczności bujnie rozwijały się w co raz to bardziej absurdalne obszary powodując napady głupawego chichotu, ale wiadomo- ze zmęczenia można bredzić!
  Jak co roku czerwiec to niewyobrażalna ilość pracy - wszystko rośnie jak szalone, ciągle trzeba zbierać, kosić i pielić, a równocześnie rozpoczyna się okres robienia przetworów- truskawek nie nadążam przerabiać, a tu już czekają czereśnie. Klonowanie gospodyń wiejskich pilnie potrzebne! Jeszcze raz powtórzę - niedziela to najwspanialszy wynalazek naszej kultury, bo chcąc nie chcąc trzeba wrzucić na luz i poodpoczywać, nawet gdy wydaje nam się, że to tylko marnowanie czasu.



  Nie wiem jakim cudem, ale po tej niewolniczej pracy starczyło nam jeszcze siły żeby wybrać się do na krośnieński Rynek na Dni Krosna. Oczywiście to tylko pretekst dający możliwość spotkania się z przyjaciółmi bez bandy dzieciaków w pakiecie (ach jak cudownie mieć duże i odchowane dzieci, które można zostawić same w domu) oraz skorzystania z prezentu jaki zafundowało na Krosno czyli nocnego autobusu, który ma na trasie naszą wieś. Co prawda Szanowny Małżonek wzniósł się na wyżyny marudzenia, a że to on nie będzie stał jak kołek na przystanku (raptem kilka minut), a że autobus stary i trzęsie (jakby  na co dzień limuzyną po niemieckiej autostradzie śmigał), że w autobusie sama młodzież i my (nie wiem jak on, ale ja to też młodzież tylko starsza ociupinkę) no i do domu trzeba jeszcze kawał podejść (ten kawał to 1,8 km czyli spacer ze ślubną żoneczką w ciepłą, rozgwieżdżoną, czerwcową noc jest be? - paskudnik jeden!). Jednym słowem był na nie, ale ja się uparłam i pewnie siłą bym go zagnała do tego autobusu używając przemocy słownej i fizycznej, bo pomysł wspaniały, nie trzeba troszczyć się o kierowcę na powrót  i niebagatelne znaczenie ma cena biletu w porównaniu z kosztami taksówki. Chyba nie tylko ja tak myślę bo autobus pełen był ludzi.
 No, a wczorajszą niedzielę spędziłam na wylegiwaniu się z książką i ogólnym leniuchowaniu. W ramach potrzebnego organizmowi ruchu zrobiłam tylko 10 słoików dżemu truskawkowego, zaczęłam maść z czarnego bzu "na wszystko" (przepis i uwagi pod postem, a szczegóły wkrótce) i upiekłam wielgachne ciasto drożdżowe z budyniem i truskawkami (przepis na stronie Gotowanie). Ale to tylko tak w ramach gimnastyki, więc się nie liczy jako praca.


MAŚĆ Z CZARNEGO BZU

5-10 świeżych kwiatów bzu czarnego
250 ml tłoczonego na zimno oleju migdałowego
40-50 g wosku pszczelego

Kwiaty zalać olejem i podgrzewać, aż zaczną się tworzyć pęcherzyki powietrza. Odstawić na noc w chłodne miejsce.
Następnego dnia zagotować i odstawić na 12-24 godz.
Po tym czasie odcedzić przez bawełnianą ściereczkę (może być pielucha lub stary podkoszulek), przelać do garnka i podgrzać do ok 40st C- nie więcej bo nasza maść straci swoje właściwości, przydaje się termometr do pieczeni, a ostatecznie także zwykły, medyczny oczywiście odkażony i trzymany tak żeby nie nagrzewał się od ścianek naczynia. Dodać wosk i starannie mieszając roztopić go w oleju. Temperatura wystarczy jeśli robimy to energicznie nie dopuszczając do powstawania grudek. Rozlać do malutkich słoiczków lub umytych opakowań po kremach.

Recepturę przepisałam z jakiegoś czasopisma ale teraz już nie pamiętam jakiego, więc nie podam niestety źródła.
Otrzymujemy sporo ponad 100ml maści, co jak dla mojej pięcioosobowej rodziny okazało się bardzo dużo. Całkowicie wystarcza połowa porcji, ale przepis zamieszczam w oryginale,  bo przecież można się podzielić.
Maść przechowywałam w lodówce przez rok i raczej nie straciła właściwości, bo wszystko goiło się po jej zastosowaniu jak należy.

ZASTOSOWANIE - wszystkie drobne ranki, podrażnienie i otarcia, czyli w praktyce na wszystko- od pękających na wiosnę pięt, przez odparzone siusiaki, otarte stopy po pękające kąciki ust. Sprawdza się też na szorstkie i podrażnione dłonie np. po mrozie lub chemii gospodarczej.

Szczegóły produkcji zamieszczę wkrótce, bo wiem że kilka dni zajmuje zgromadzenie składników. Olejek można kupić w sklepach internetowych ze składnikami do domowej produkcji kosmetyków, podobnie wosk, choć jeśli ktoś ma w pobliżu pasiekę to można skorzystać z tego źródła. Bez jeszcze kwitnie, ale trzeba się spieszyć, bo krzewy w nasłonecznionych miejscach zaczynają już przekwitać, te w cieniu np na skraju lasy mają jeszcze dużo pięknych kwiatowych baldachimów. Powodzenia w zbieraniu!

*tytuł posta to powiedzonko sąsiada moich rodziców

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz