Jestem ze wsi i jestem z tego dumna.

niedziela, 30 marca 2014

Wiosenne szczęście w prowincjonalnej "dziurze"




    Wiosna w tym roku wkroczyła z podniesionym czołem, dumnym krokiem chyba już w lutym, więc pierwszy dzień wiosny przeszedł bez większego echa, bo w tym roku uznaliśmy wiosnę za coś oczywistego. Mimo to, jak co roku, budzi zachwyt pierwszymi kwiatami, ciepłymi dniami spędzanymi na świeżym powietrzu, śpiewem ptaków. Nasze owocówki zaczynają tworzyć piękne różowe pączki, które z jednej strony bardzo cieszą, ale też powodują, że obsesyjnie sprawdzam prognozy pogody czy aby nie szykują się nam jakieś nocne przymrozki. Co rano, bladym świtem budzi mnie szalony świergot i miłosne trele skrzydlatych adoratorów, słyszalny nawet przy zamkniętym oknie. Słyszę go nie tylko ja ale też Nusia, która teraz żąda wypuszczenia przed świtem na krwiste polowanie. Jego efekty dostarczane są nam w porze śniadania pod drzwi tarasu.

 Energia buzuje na tym wiosennym świecie i we mnie jak lawa posuwając co raz to nowe pomysły, a wieczorem mam jeszcze siły na życie kulturalne. I w związku z tym nasuwają mi się pewne przemyślenia. Kolega mojego syna stwierdził, że jak tylko będzie mógł to ucieka z tej dziury za jaką uważa Krosno i zamieszka w jakimś dużym mieście , a najchętniej (o zgrozo!) w Warszawie. Bo tu nic się nie dzieje i  nie ma co robić. Gdy zaczęłam wnikać co konkretnie chciałby robić, młodzian sprecyzował, że chciałby razem z kumplami po lekcjach...powłóczyć się po centym handlowym! Przyznam że trochę mnie zatkało. Ale cóż tam młodość durna i chmurna, gdy podobne przekonania mają dorośli i wydawało by się rozsądni ludzie. "Krosno to dziura... Nic się nie dzieje... Dzieje? No ale kogo stać na jakiś koncert...Zresztą i tak zagrają na byle jak bo to przecież prowincja..." Przejrzałam ofertę kulturalną, na pierwszy ogień RCKP - o pustkę raczej trudno i dla każdego coś miłego -kabaret, Kiljanski, balet, Torzewski, spotkania teatralne. A że wszystko płatne, no cóż w mitycznej Warszawie też trzeba płacić. Zgadzam się z twierdzeniem, że prowincja to stan umysłu, a nie miejsce zamieszkania. Krosno daje mi spokój i nieśpieszny, małomiasteczkowy styl życia w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mam czas dla przyjaciół, bliskość rodziny, brak presji i ciśnienia na wielki sukces i "pokazanie się". Wydarzenia, które w wielkim mieście giną w masie podobnych ofert, tu są świętem i prawdziwym przeżyciem, jak np. cudowny koncert Marka Torzewskiego nagrodzony przez prowincję brawami na stojąco. Czy jestem prowincjonalną, nieobytą wieśniarą? Pewnie dla wielu tak. Ale sama czuję raczej, że teraz cieszę się życiem urozmaiconym takimi właśnie małomiasteczkowymi "świętami" i daleko mi do wielkomiejskiego zblazowania. Ot takie moje malutkie szczęście...Ludzie często powtarzają: gdy zamieszkam gdzieś tam to będę wreszcie szczęśliwy..., gdy będę miał większy dom..., lepszy samochód będę wreszcie szczęśliwy...Nikt nie myśli, że najczęściej nasze szczęście zależy od nas samych i od tego jak postrzegamy otaczający świat, a obecność centrum handlowego w sąsiedztwie, wielka bryka i wypasiony dom nie mają ze szczęściem nic wspólnego. Szczęście tworzymy sami razem z ludźmi których kochamy, nawet, a może zwłaszcza, w "dziurze" gdzieś przy drodze na koniec świata... (która zresztą jest obecnie w permanentnym remoncie i można na niej ćwiczyć stoicyzm!)
A za nami nie tylko pierwszy grill, ale też pierwsza rodzinne pizza na świeżym powietrzu.  Cóż, jeśli Szanowny Małżonek rzuci firmę to mam nadzieję, że otworzy pizzerie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz